Przeciętny zjadacz chleba, który siedzi wciśnięty w kąt zatłoczonego tramwaju przejeżdżającego wzdłuż Collegium Maius, nie ma pojęcia, co się akurat może dziać w najwyżej położonej sali, zaraz pod główną kopułą budynku.

 

Na dworze ciemno, zimno i mokro, a w owej sali, nazywanej Salonem Mickiewicza, mogą siedzieć akurat ludzie w garniturach i krawatach…

 

 … i mówić o literaturze.*

 

Siedzą w okrągłej sali, przy półokrągłych stołach z mikrofonami, brudzą kremowy, okrągły dywan. W drewnianej ściance, tuż przy głównym stole, na którym skupiają się oczy wszystkich, misternie wyrzeźbione jest logo uniwersytetu. W każdej chwili mogą spojrzeć wysoko w górę, na sufit. Zobaczą tam ogromną kopię pradawnych malowideł skalnych, wiecie – takie niekształtne żubry, czy bawoły, i pomyślą, jak długą (kulturową) drogę przebył człowiek.

 

Kiedy byłam pierwszy raz w tej sali, wydało mi się to nieco wyniosłe – oni malowali zwierzęta na ścianie, a my dziś jesteśmy już tutaj (mamy nawet dywan z łacińskim napisem).

 

Siedzę tam nieraz z tymi ludźmi w garniturach i często odnoszę wrażenie, że przyjemność płynąca z rozmów o kulturze i literaturze zwiększa się wprost proporcjonalnie do społecznej bezużyteczności tej wiedzy.

 

Do rzeczy! Jak już sobie wyobrazimy tych ludzi w garniturach, to zawsze wyobrażam sobie też, że mówią akurat o czymś bardzo zapomnianym. A tutaj się okazuje, że podczas konferencji Poznań w literaturze, literatura w Poznaniu, miałam okazję wysłuchać analizy tekstów Grabaża dotyczących ulic, po których chodzę.  

 

Niby mnie to rozbawiło, ale nieustannie czułam pewną rozbieżność między tematyką, a tymi bawołami z sufitu. Kultura się zmienia.     

 

Bez oceniania, to tylko trochę refleksji.

 

* albo języku. Albo kulturze, albo pyrach, czy tam innych takich.