Wiadomość o śmierci Terry'ego Pratchetta spadła na mnie w tramwaju. Moją pierwszą myślą było to, że "o rany, tak dawno o tym nie myślałam". Tak umiejętnie zepchnęłam myśli o tym na inny plan, na taki, na którym już nic nie widać. Jeśli chodzi o czas, to jest jakoś tak śmiesznie, że wydaje mi się, że dopiero niedawno dowiedziałam się o jego chorobie. A tutaj nagle jedna wiadomość, druga, trzecia...

 

Pomyślałam sobie, że wszyscy się na mnie będą gapić, ale nie bardzo potrafiłam wyglądać normalnie, bo przypomniał mi się cytat o ziemniaku, że jak się ma swojego ziemniaka, to wszystko będzie dobrze iii ten obraz ziemniaka i prawdziwej śmierci obok rozwalił mnie całkowicie.

 

Słowa Pratchetta są ze mną od wielu lat i będą do końca.

Do końca też będę wdzięczna za Śmierć. Tak właściwie, too mam wrażenie, że im będzie mi bliżej do końca, tym bardziej będę wdzięczna. Bo taka Śmierć nie paraliżuje.

 

W co zawsze wierzyłem? Że tak w ogóle, generalnie, jeśli człowiek żył jak należy, nie według tego, co mówią jacyś kapłani, ale według tego, co wewnątrz wydaje się przyzwoite i uczciwe, to w końcu to wszystko mniej więcej dobrze się skończy.

 

Pomniejsze bóstwa.  

 

Mam w zanadrzu takie duże wiadro patosu, ale staram się go tutaj nie wylewać.

Chociaż muszę chyba powiedzieć, że jedyne, co mi chodzi po głowie, to 1) jestem wdzięczna, 2) całym sercem chcę, by to wszystko skończyło się dla niego przewspaniale.

 


(podkradłam, ale jest świetne. http://sandara.deviantart.com/art/Shaking-hands-with-Death-519841642)